Tak między nami, poufnie.
Powiem, że jest dobrze, lecz z taki stanem rzeczy jeszcze miesiąc i uschnę. I czuję się jakby ktoś zabrał mi skrzydła podlewając kwasem ranę co po nich została. I pozwól mi teraz nie mówić nic. Nie chce nic. Nie chce jeść, spać, płakać i chodzić po ziemi i nosić głowy w chmurach. Nie chce nic, bo najzwyczajniej na świecie nie chce. Nie mam na to ochoty. Tworzę przepaść w obrębie swojej osoby. Zamykam się na świat i ludzi, nie potrafię zapchać jej jakimś piaskiem. Mam ochotę pójść na wódkę, usiąść we dwoje i zacząć od nowa, ranek na kacu, którego nigdy nie miałam. Chce poczuć coś, czego nie czuje. A czy to w ogóle możliwe? Może to czas zejść z podestu, ukłonić się przed widownią i pójść. I chociaż nie wiem gdzie po prostu pójść.
Nie wiem co mam mówić, czas jest bez sensu i brak mi sił i nie wiem jak przetrwać. Chce poczuć coś czego nie czuje. Swoje zrobić, poprawić sytuację. Otworzyć drzwi, rozpromienić oczy dwumetrowym widokiem i zasnąć, zasnąć w ramionach, bez zbędnego pierdolemento. Jestem osobą, która zabija wszystko co czuje, ale nie teraz.
Umieram, uciekam, goń mnie, goń, bo zniknę.
Zabierzesz mi wiarę, tylko jeśli mnie zabijesz.
Ale kochanie.
Goń mnie.
goń....