Weekend spędzony naprawdę dobrze. Naprawdę cudownie. W Piątek zawitałam w Suwałkach wieczorem, dokładnie o 20:20 byłam już w ramionach swojego mężczyzny. Kiedy byliśmy w jego domu, zostawiłam rzeczy, pośmialiśmy się i wiele innych wybraliśmy się na kebaby. To chyba już nasza tradycja, że kiedy jestem u niego zajadamy kebaby, w jednym miejscu, zawsze te same, ja mały z łagodnym sosem, a on mega z ostrym. Ja się przejadam, a Lech się nie najada - klasyk. Później zdecydowaliśmy się na piwo i chociaż to nie moje miasto - wiedziałam dokąd pójdziemy. Poszliśmy nad staw, obok stawu mniej więcej 50 metrów od brzegu jest knajpka, zwykły drewniany domek. Lody z Zielonej Budki i rozwodnione piwo z nalewaka. Usiedliśmy przy stoliku, gdzie nad głowami było multum pająków i innego ohydnego robactwa. Siedzieliśmy, piliśmy piwo, patrzyliśmy na siebie. W tle rozbrzmiewała gitara i głos mężczyzny, każdego piątku w wakacje ktoś tam śpiewa. Stary dobry rock, plaża, piwo, mężczyzna warty grzechu i światło na wodzie. Coś cudownego. W międzyczasie dostaliśmy też chipsy od firmy. Piwo skończyliśmy i postanowiliśmy wracać. Wróciliśmy zahaczając o plażę, posiedzieliśmy chwilę na ławce, posłodziliśmy sobie do uszka i wróciliśmy spacerem do domu. Szybki prysznic, przebranie się w jego koszulkę, do łóżka, film, to i owo i sen. Tak. Kocham takie dni. Jednak to nie koniec atrakcji, następnego dnia obudziliśmy się w granicach 12. Mniej więcej o 16 pojechaliśmy na plażę. Ja pojechałam na plaże, to wręcz niedorzeczne. Ja nie jeżdżę na plażę. Ale coś mnie zmusiło, specjalnie nawet wzięłam strój, jednak nie wytrzymaliśmy długo. Po godzinie wróciliśmy do domu. Włączyliśmy film i poszliśmy do miasta. Były dni Suwałk, o godzinie 19:30 grała Halina, mniej więcej przed 21 zagrali bracia. Zawsze, kiedy chodziłam na koncerty, a w tle leciała smutna muzyka, muzyka o miłości, w moim życiu było źle, marzyłam by ktoś stał za mną i czule mnie przytulał. Spełniło się jedno z moich marzeń. W międzyczasie pozwiedzaliśmy stoiska, kupiliśmy scyzoryk i poszliśmy po piwo. Kupiliśmy cztery. Ja niosłam dwa, Lech dwa. Po 200 metrach poprosiłam go, żeby wrócić po reklamówkę. Nie chciałam być szmulicą idącą przez koncert miejski z piwami. I chyba go to ucieszyło. Wróciliśmy skąd przyszliśmy, chociaż postaliśmy chwilę z pewną grupą chłopaków i poszliśmy nad wodę. Wypiliśmy po piwie gadając na pomoście. Było naprawdę świetnie. Idealnie. Wróciliśmy do domu, a w niedzielę leniwie porobiliśmy wszystkiego po trochu. Wróciłam do Białegostoku, ukradłam koszulkę mojego mężczyzny i będę tęsknić dwa tygodnie.
Po za tym usłyszałam z ust mojego mężczyzny, że jestem ideałem.
Czy może być coś lepszego?